czwartek, 22 sierpnia 2013

Dłuższy długi weekend na Howerli

Środa

Po paru piwach w Meduzie i Lornecie i długim spacerze udaliśmy się na lśniący nowością katowicki dworzec, skąd parę minut po trzeciej w nocy odjeżdżał nasz pociąg. W Krakowie mieliśmy ponad godzinę na przesiadkę, więc grzechem było nie wskoczyć na szybką kolejkę do Cafe Filo. Wzmocnieni w ten sposób mogliśmy już bez przeszkód kontynuować podróż w kierunku granicy, dbając oczywiście o to, aby podtrzymać samopoczucie w klimacie naszych wschodnich sąsiadów. Około 12:30 docieramy do Przemyśla gdzie spod dworca co kilkanaście minut (nie ma rozkładu, kierowca odjeżdża, gdy zbierze się komplet pasażerów) kursują busy w kierunku przejścia granicznego w Medyce - cena 2 zł zdecydowanie nie jest wygórowana. Dalej już tylko wymiana złotówek na hrywny, rutynowa kontrola, pierwsza pieczątka w świeżo wyrobionym paszporcie Magdy i około godziny 14 jesteśmy na Ukrainie. Z Szegini ze sporą częstotliwością odjeżdżają do Lwowa żółte marszrutki - cena 23 hrywny. Wsiadamy do jednej z nich i po dwóch godzinach jazdy docieramy pod okazały lwowski dworzec. Przy okazji tej niedługiej, lecz dość wyboistej przejażdżki zmieniamy opinię na temat stanu polskich dróg. Zachęceni lekturą przewodnika po Ukrainie Zachodniej wydawnictwa Bezdroża, w kierunku centrum udajemy się linią tramwajową numer 9, która jak pisze autor “pokonuje dokładnie tę samą trasę którą jeździli mieszkańcy miasta przed stu laty”. Wykończeni nocą w pociągu do rzeczywistości zostajemy przywołani przez podstarzałą damę, która niemal krzycząc informuje nas, że u nas niet biljet i budjet sztrof 30 grywien! Przez chwilę próbujemy negocjować, niestety jedynym efektem naszych starań dyplomatycznego rozwiązania sytuacji jest wzmaganie się hałaśliwości kontrolerki, oraz groźba podwyższenia mandatu do kwoty 300 hrywien, regulujemy więc grzecznie należność i dalej, już pieszo udajemy się w kierunku ulicy Bankivskiej 5, gdzie w hostelu Mister w cenie 200 hrywien, bez wcześniejszej rezerwacji znajduje się dla nas przytulna dwójka. Resztę dnia spędzamy spacerując po Lwowskiej starówce, odkrywając uroki wąskich uliczek i ciesząc podniebienie lwowskimi specjałami w restauracji Centaur przy rynku głównym. Miejsce zdecydowanie godne polecenia – przyjemna lokalizacja, wyśmienity barszcz ukraiński, pyszne placki po węgiersku, oraz przesmaczne kakao. Wszystko z dużą ilością śmietany i możliwością dodanie jeszcze większej ilości... śmietany. Obsługa na najwyższym europejskim poziomie, ceny nieco niższe niż w Polsce, a dla zmarzluchów koce do okrycia się w chłodne wieczory.








Czwartek

Plan na dzisiejszy dzień był prosty: zabookować nocleg w górach (właściwie mieliśmy to zrobić wczoraj), kupić bilety do Worochty, odhaczyć parę punktów na planie atrakcji miasta, wrócić na dworzec i w drogę. Idąc po bilety chcieliśmy jeszcze zweryfikować informacje pochodzące od naszego znajomego, Sasy, jakoby w betonowym cyrku przy Gorodockiej był najtańszy hostel w mieście. Niestety czy to przez tłok, temperaturę czy lekkiego kaca, w odległości około dwóch kilometrach od opery zorientowaliśmy się, że na dobrą sprawę nie wiadomo gdzie jesteśmy. Pewne było jednak to, że nie jest to poszukiwana przez nas ulica Gorodocka i betonowego cyrku nie uświadczymy. Kolejny cios został zadany przez starszą panią o złotych zębach, co prawda w kwestii lokalizacji dworca okazała się bardzo pomocna, jednak dosyć boleśnie skarciła moją znajomość języka rosyjskiego słowami, falsziwo gadasz, mów lepiej pa polsku. Godzinę i kilkadziesiąt westchnięć zachwytu nad urokami mniej turystycznie popularnej części miasta później dotarliśmy w końcu na dworzec, co do cyrku – nie udało nam się go odnaleźć, więc istnienia w tym miejscu hostelu nie możemy potwierdzić. W kasie okazało się, że niestety bilety plackartnyje zostały już wyprzedane i zamiast podróży ze śpiewami i gitarą, trafiamy do kupy z podstarzałym małżeństwem i ich delikatnie mówiąc nadpobudliwą trzyletnia córką. Pomimo niesprzyjających okoliczności kilku butelek lwowskiego nie potrafiliśmy sobie jednak odmówić. Po 6 godzinach monotonnej jazd, około 22 docieramy do Worchoty. Pełni obaw, że trafimy do zabitej dechami dziury, gdzie w najlepszym wypadku przyjdzie nam spędzić noc w szałasie, zostajemy miło zaskoczeni miejscową infrastrukturą. 50 metrów od wyjścia z dworca znajduje się nowiutki hotel (wysoki standard w cenie 100 hrywien od osoby za noc). Mając więc zabezpieczenie, postanawiamy rozejrzeć się za czymś tańszym. Ostatecznie decydujemy się na nocleg u niejakiego pana Wasyla (możliwa jest wcześniejsza rezerwacja pod numerem +380 9857695)








Piątek


Dzisiaj wstajemy wcześnie rano z planem zdobycia Howerli najwyższego szczytu Ukrainy 2061 m.n.p.m. Zaroślak, czyli wioska z której prowadzi szlak na szczyt jest oddalona od Worochy o 17 km. Nasz gospodarz pan Wasyl wyciąga pomocną dłoń i proponuje zorganizowanie transportu za 150 hrywien. Postanowiliśmy jednak pójść za radą starszego małżeństwa z pociągu i poszukać marszrutki, która pozwoliłaby nam pokonać połowę drogi w znacznie przystępniejszej cenie. Zaczynamy więc zasięgać języka w okolicach dworca autobusowego i już po kilku minutach jesteśmy w drodze do Zaroślaka z sympatycznym i bezinteresownym Ormianinem, który swoim busem zazwyczaj wozi pracowników budowlanych na trasie Stanisławów-Lublin. Po 13 kilometrach jazdy docieramy do szlabanu, gdzie uiszczamy standardową opłatę za wstęp do strefy chronionej masywu Czarnohory - 20 hrywien. Z każdym kolejnym kilometrem droga staje się coraz bardziej wyboista, w końcu troska kierowcy o podwozie bierze górę i ostatnie dwa kilometry pokonujemy pieszo. Sam Zaroślak to ośrodek sportowy z ery radzieckiej oraz kilka kramów z typowo góralską tandetą znaną choćby z Zakopanego, tym razem w wersji huculskiej. Na sam szczyt prowadzą dwa szlaki niebieski i nieco dłuższy, łagodniejszy zielony, wybraliśmy tę drugą opcję. Po godzinie łagodnego podejścia lasem wychodzimy na połoninę i ścieżka wiodąca na szczyt robi się coraz bardziej stroma, a wraz z wysokością gubi się w chmurach. Szlak jest jednak solidnie oznakowany, więc o pobłądzeniu nie ma mowy. Podejście kończy się lekkim rozczarowaniem, za sprawą znaku informującego, że do szczytu ciągle pozostaje 40 minut drogi, po kilkuset metrach plateau zaczyna się ostatnie podejście, robi się chłodno. Dosłownie kilka metrów przed samym wierzchołkiem wychodzimy ponad chmury i na sam szczyt docieramy już widząc przed sobą znacznie więcej niż czubki butów. Nieco zaskoczyła nas ilość ludzi na szczycie, jakoby najbardziej dzikiego pasma górskiego w Europie. Nie zabrakło również wszechobecnych na Ukrainie bezpańskich psów. Jeden z nich w chwili naszej nieuwagi pozbawił nas części prowiantu. Z powodu kiepskiej widoczności rezygnujemy z oziera niesamowitego i po chwili odpoczynku zaczynamy schodzić w dół niebieskim szlakiem. Szlak jest odrobinę bardziej stromy, a po przebiciu się przez chmury oferuje widok na wodospad dający początek rzece Prut. Po dwóch godzinach niespiesznego zejścia jesteśmy na dole w Zaroślaku, gdzie pierwszy raz w życiu wypijamy po kuflu kwasu. Znalezienie środka transportu którym wrócimy do Worochty zajmuje nam nie więcej niż 10 minut. Resztę dnia spędzamy zajadając czipsy nad Prutem przepływającym 5 metrów od domku w którym zatrzymaliśmy się na nocleg.






Sobota




Rano okazuje się, że mała szopa z dymiącym kominkiem nie jest wędzarnią, jak wcześniej przypuszczaliśmy, a ruską banią. Niestety pan Wasyl zachwalając zalety swojego gospodarstwa najwyraźniej zapomniał o niej wspomnieć, szkoda. Powoli zaczynamy myśleć o powrocie i po śniadaniu udajemy się do Jaremczy, czyli perły Karpat, jeśli wierzyć we wszystko co jest napisane w naszym przewodniku. Jak zwykle spotykamy się z miłym usposobieniem lokalnych mieszkańców. Anton, właściciel niewielkiego pensjonatu objeżdża z nami połowę miasteczka w poszukiwaniu miejsca, gdzie moglibyśmy zostawić bagaże. Nasz autobus odjeżdża dopiero o 21, dlatego swoje kroki kierujemy nad rzekę i po raz kolejny tego dnia spotykamy się z przyjaznym podejściem Ukraińców. spytana o drogę pani Kateryna odstawia rower, wnosi do domu zakupy i już po chwili prowadzi nas nad Prut zasypując nas informacjami o tym co warto jeszcze w Jaremcze zobaczyć. Lekko skoczyło nam ciśnienie w momencie gdy ścieżka przecinała niewielki strumień, nie pozostało jednak nic innego jak przejść 10 metrową wąską rurą i znaleźć się na drugim brzegu. Mocząc nogi i łapiąc ciepłe promienie sierpniowego słońca rychło zaczęło nam burczeć w brzuchach. Szukając restauracji zahaczyliśmy jeszcze o miejscowe muzeum, gdzie w cenie 5 hrywien można obejrzeć 4 huculskie suknie, jeśli ktoś nie jest pasjonatem hafciarstwa, jakoś specjalnie nie polecamy. Przy wyjściu bileter zachęcał nas jeszcze do zakupu klasyki literatury huculskiej, czyli “Na wysokiej Połoninie”, jednak wizja walki z ukraińskim wydaniem jakoś specjalnie nas nie zachęciła, no dobra, mnie może trochę, ostatecznie jednak tylko dopisuję tytuł do mojej listy rzeczy do przeczytania. Zachęceni sugestią pani Kateryny i niewielką odległością udajemy się nad wodospad o wadze którego na miejscowej mapie atrakcji turystycznych niech świadczy ilość kramów w jego okolicy. Do kupienia między innymi karpacki czaj, lokalny miód, karpackie wino w plastikowych butelkach i płyty cd z ukraińskim disko. Dodatkowo możliwość zrobienia sobie zdjęcia z podstarzałym żywym sokołem. Po obiedzie i drobnych monopolowych zakupach na drogę, wracamy na dworzec. W końcu spóźniony 20 minut wjeżdża autobus z tabliczka Użhorod. Nie zostaliśmy zawiedzeni, przed nami stoi 30 letni wyeksploatowany do granic możliwości Ikarus, a kierowca wraz z dwoma pomocnikami otwiera klapę silnika i przez kolejne pół godziny próbuje zmusić autobus do dalszej jazdy, w takich chwilach człowiek czuje, że jest na Ukrainie.





Niedziela










Po niewygodnej nocy w sypiącym się autokarze, po 4 nad ranem dojeżdżamy do Użhorodu. Na każdym większym ukraińskim dworcu znajdują się pokoje odpoczynku, w których można zażyć kilku godzin snu w bardzo przystępnej cenie. Dochodzimy jednak do wniosku ze 100 hrywien za osobę to jednak trochę za dużo, w oczekiwaniu na świt spotykamy się z jedyną niemiłą przygodą wyjazdu, dwóch pijanych młodzieńców z wytatuowanymi swastykami zaczyna się domagać od nas jedzenia, połowa butelki zakarpackiego koniaku z naszych zapasów łagodzi jednak sytuację i na twarzach napastników pojawia się szeroki uśmiech i zaczynają ściskać nam ręce powtarzając „super gut, super gut”. Wraz z brzaskiem ruszamy w stronę centrum miasta. Niewielkie kamieniczki posiadają swój urok, a o tym, że w ciągu wieków miasto znajdowało się w granicach różnych państw przypominają stare szyldy, nierzadko w języku węgierskim. Pod bramę zamku docieramy jakieś 4 godziny przed otwarciem muzeum. Na szczęście skacowany strażnik okazuje sporą elastyczność w kwestii wykonywanych przez siebie obowiązków i za 9 hrywien pozwala się nam pokręcić po dziedzińcu. Naszym następnym przystankiem w drodze do domu są Koszyce mamy w zasadzie jeden cel, obejrzeć na własne oczy złoty skarb. Muzeum znajdujemy dość szybko, niestety z niewiadomych przyczyn jest zamknięte, przynajmniej jest powód, żeby się tu jeszcze kiedyś wybrać. Na spacer po urokliwej starówce, również nie zostaje wiele czasu, perspektywa poniedziałku i rozkłady jazdy zmuszają nas do powrotu biegiem na dworzec. W drodze do Cieszyna cieszymy jeszcze oczy widokiem Tatr w Popradzie i drugi raz w ciągu ostatniego miesiąca przekraczamy most na Olzie, aby z powrotem znaleźć się w Polsce.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz