Środa
Po
paru piwach w Meduzie i Lornecie i długim spacerze udaliśmy się na
lśniący nowością katowicki dworzec, skąd parę minut po trzeciej
w nocy odjeżdżał nasz pociąg. W Krakowie mieliśmy ponad godzinę
na przesiadkę, więc grzechem było nie wskoczyć na szybką kolejkę
do Cafe Filo. Wzmocnieni w ten sposób mogliśmy już bez przeszkód
kontynuować podróż w kierunku granicy, dbając oczywiście o to,
aby podtrzymać samopoczucie w klimacie naszych wschodnich sąsiadów.
Około 12:30 docieramy do Przemyśla gdzie spod dworca co kilkanaście
minut (nie ma rozkładu, kierowca odjeżdża, gdy zbierze się
komplet pasażerów) kursują busy w kierunku przejścia granicznego
w Medyce - cena 2 zł zdecydowanie nie jest wygórowana. Dalej już
tylko wymiana złotówek na hrywny, rutynowa kontrola, pierwsza
pieczątka w świeżo wyrobionym paszporcie Magdy i około godziny 14
jesteśmy na Ukrainie. Z Szegini ze sporą częstotliwością
odjeżdżają do Lwowa żółte marszrutki - cena 23 hrywny. Wsiadamy
do jednej z nich i po dwóch godzinach jazdy docieramy pod okazały
lwowski dworzec. Przy okazji tej niedługiej, lecz dość wyboistej
przejażdżki zmieniamy opinię na temat stanu polskich dróg.
Zachęceni lekturą przewodnika po Ukrainie Zachodniej wydawnictwa
Bezdroża, w kierunku centrum udajemy się linią tramwajową numer
9, która jak pisze autor “pokonuje dokładnie tę samą trasę
którą jeździli mieszkańcy miasta przed stu laty”. Wykończeni
nocą w pociągu do rzeczywistości zostajemy przywołani przez
podstarzałą damę, która niemal krzycząc informuje nas, że u nas
niet biljet i budjet sztrof 30 grywien! Przez chwilę próbujemy
negocjować, niestety jedynym efektem naszych starań dyplomatycznego
rozwiązania sytuacji jest wzmaganie się hałaśliwości
kontrolerki, oraz groźba podwyższenia mandatu do kwoty 300 hrywien,
regulujemy więc grzecznie należność i dalej, już pieszo
udajemy się w kierunku ulicy Bankivskiej 5, gdzie w hostelu Mister w
cenie 200 hrywien, bez wcześniejszej rezerwacji znajduje się dla
nas przytulna dwójka. Resztę dnia spędzamy spacerując po
Lwowskiej starówce, odkrywając uroki wąskich uliczek i ciesząc
podniebienie lwowskimi specjałami w restauracji Centaur przy rynku
głównym. Miejsce zdecydowanie godne polecenia – przyjemna
lokalizacja, wyśmienity barszcz ukraiński, pyszne placki po
węgiersku, oraz przesmaczne kakao. Wszystko z dużą ilością
śmietany i możliwością dodanie jeszcze większej ilości...
śmietany. Obsługa na najwyższym europejskim poziomie, ceny nieco niższe niż w Polsce, a dla zmarzluchów koce do okrycia się w chłodne wieczory.
Czwartek
Plan
na dzisiejszy dzień był prosty: zabookować nocleg w górach
(właściwie mieliśmy to zrobić wczoraj),
kupić bilety do Worochty,
odhaczyć parę
punktów na planie atrakcji
miasta, wrócić
na dworzec
i w drogę. Idąc po bilety chcieliśmy jeszcze zweryfikować
informacje pochodzące od naszego
znajomego, Sasy,
jakoby w betonowym cyrku przy Gorodockiej
był najtańszy hostel w mieście. Niestety czy to przez tłok,
temperaturę czy lekkiego kaca, w
odległości około
dwóch kilometrach od opery zorientowaliśmy się, że na dobrą
sprawę nie wiadomo gdzie jesteśmy. Pewne było jednak to, że nie
jest to poszukiwana przez nas ulica Gorodocka
i
betonowego cyrku nie uświadczymy.
Kolejny cios został zadany przez starszą
panią o złotych zębach, co prawda w kwestii lokalizacji dworca
okazała się bardzo pomocna, jednak dosyć boleśnie skarciła moją
znajomość języka rosyjskiego słowami, falsziwo gadasz, mów
lepiej
pa polsku. Godzinę i kilkadziesiąt westchnięć zachwytu nad
urokami mniej turystycznie popularnej części miasta później
dotarliśmy w końcu na
dworzec,
co
do cyrku – nie udało nam się go odnaleźć, więc istnienia w tym
miejscu hostelu nie możemy potwierdzić. W kasie okazało się, że
niestety bilety plackartnyje zostały już wyprzedane i zamiast
podróży ze śpiewami i gitarą, trafiamy
do kupy z podstarzałym małżeństwem i ich delikatnie mówiąc
nadpobudliwą trzyletnia córką. Pomimo niesprzyjających
okoliczności kilku butelek lwowskiego nie potrafiliśmy sobie jednak odmówić. Po 6 godzinach monotonnej jazd, około
22
docieramy do Worchoty.
Pełni obaw, że trafimy do zabitej dechami dziury, gdzie w
najlepszym wypadku przyjdzie nam spędzić noc w szałasie, zostajemy
miło zaskoczeni miejscową infrastrukturą. 50 metrów od wyjścia z
dworca znajduje się nowiutki hotel (wysoki standard w
cenie
100
hrywien od osoby za noc). Mając więc zabezpieczenie, postanawiamy
rozejrzeć się za czymś tańszym. Ostatecznie
decydujemy się na nocleg u niejakiego pana Wasyla (możliwa jest
wcześniejsza rezerwacja pod numerem +380 9857695)
Piątek
Dzisiaj
wstajemy wcześnie rano z planem zdobycia Howerli najwyższego
szczytu Ukrainy 2061 m.n.p.m. Zaroślak, czyli wioska z której
prowadzi szlak na szczyt jest oddalona od Worochy o 17 km. Nasz
gospodarz pan Wasyl wyciąga pomocną dłoń i proponuje
zorganizowanie transportu za 150 hrywien. Postanowiliśmy jednak
pójść za radą starszego małżeństwa z pociągu i poszukać
marszrutki, która pozwoliłaby nam pokonać połowę drogi w
znacznie przystępniejszej cenie. Zaczynamy więc zasięgać języka
w okolicach dworca autobusowego i już po kilku minutach jesteśmy w
drodze do Zaroślaka z sympatycznym i bezinteresownym Ormianinem,
który swoim busem zazwyczaj wozi pracowników budowlanych na trasie
Stanisławów-Lublin. Po 13 kilometrach jazdy docieramy do szlabanu,
gdzie uiszczamy standardową opłatę za wstęp do strefy chronionej
masywu Czarnohory - 20 hrywien. Z każdym kolejnym kilometrem droga
staje się coraz bardziej wyboista, w końcu troska kierowcy o
podwozie bierze górę i ostatnie dwa kilometry pokonujemy pieszo. Sam
Zaroślak to ośrodek sportowy z ery radzieckiej oraz kilka kramów z
typowo góralską tandetą znaną choćby z Zakopanego, tym razem w
wersji huculskiej. Na sam szczyt prowadzą dwa szlaki niebieski i
nieco dłuższy, łagodniejszy zielony, wybraliśmy tę drugą opcję.
Po godzinie łagodnego podejścia lasem wychodzimy na połoninę i
ścieżka wiodąca na szczyt robi się coraz bardziej stroma, a wraz
z wysokością gubi się w chmurach. Szlak jest jednak solidnie
oznakowany, więc o pobłądzeniu nie ma mowy. Podejście kończy się
lekkim rozczarowaniem, za sprawą znaku informującego, że do
szczytu ciągle pozostaje 40 minut drogi, po kilkuset metrach plateau
zaczyna się ostatnie podejście, robi się chłodno. Dosłownie
kilka metrów przed samym wierzchołkiem wychodzimy ponad chmury i na
sam szczyt docieramy już widząc przed sobą znacznie więcej niż
czubki butów. Nieco zaskoczyła nas ilość ludzi
na szczycie, jakoby najbardziej dzikiego pasma górskiego w Europie.
Nie zabrakło również wszechobecnych na Ukrainie bezpańskich psów.
Jeden z nich w chwili naszej nieuwagi pozbawił nas części
prowiantu. Z powodu kiepskiej widoczności rezygnujemy z oziera
niesamowitego i po chwili odpoczynku zaczynamy schodzić w dół
niebieskim szlakiem. Szlak jest odrobinę bardziej stromy, a po
przebiciu się przez chmury oferuje widok na wodospad dający
początek rzece Prut. Po dwóch godzinach niespiesznego zejścia
jesteśmy na dole w Zaroślaku, gdzie pierwszy raz w życiu wypijamy
po kuflu kwasu. Znalezienie środka transportu którym wrócimy do
Worochty zajmuje nam nie więcej niż 10 minut. Resztę dnia spędzamy
zajadając czipsy nad Prutem przepływającym 5 metrów od domku w
którym zatrzymaliśmy się na nocleg.
Sobota
Rano
okazuje się, że mała szopa z dymiącym kominkiem nie jest
wędzarnią, jak wcześniej przypuszczaliśmy, a ruską banią.
Niestety pan Wasyl zachwalając zalety swojego gospodarstwa
najwyraźniej zapomniał o niej wspomnieć, szkoda. Powoli zaczynamy
myśleć o powrocie i po śniadaniu udajemy się do Jaremczy, czyli
perły Karpat, jeśli wierzyć we wszystko co jest napisane w naszym
przewodniku. Jak zwykle spotykamy się z miłym usposobieniem
lokalnych mieszkańców. Anton, właściciel niewielkiego pensjonatu
objeżdża z nami połowę miasteczka w poszukiwaniu miejsca, gdzie
moglibyśmy zostawić bagaże. Nasz autobus odjeżdża dopiero o 21,
dlatego swoje kroki kierujemy nad rzekę i po raz kolejny tego dnia
spotykamy się z przyjaznym podejściem Ukraińców. spytana o drogę
pani Kateryna odstawia rower, wnosi do domu zakupy i już po chwili
prowadzi nas nad Prut zasypując nas informacjami o tym co warto
jeszcze w Jaremcze zobaczyć. Lekko skoczyło nam ciśnienie w
momencie gdy ścieżka przecinała niewielki strumień, nie pozostało
jednak nic innego jak przejść 10 metrową wąską rurą i znaleźć
się na drugim brzegu. Mocząc
nogi i łapiąc ciepłe promienie sierpniowego słońca rychło
zaczęło nam burczeć w brzuchach. Szukając restauracji
zahaczyliśmy jeszcze o miejscowe muzeum, gdzie w cenie 5 hrywien
można obejrzeć 4 huculskie suknie, jeśli ktoś nie jest pasjonatem
hafciarstwa, jakoś specjalnie nie polecamy. Przy wyjściu bileter
zachęcał nas jeszcze do zakupu klasyki literatury huculskiej,
czyli “Na wysokiej Połoninie”, jednak wizja walki z ukraińskim
wydaniem jakoś specjalnie nas nie zachęciła, no dobra, mnie może
trochę, ostatecznie jednak tylko dopisuję tytuł do mojej listy
rzeczy do przeczytania. Zachęceni sugestią pani Kateryny i
niewielką odległością udajemy się nad wodospad o wadze którego
na miejscowej mapie atrakcji turystycznych niech świadczy ilość
kramów w jego okolicy. Do kupienia między
innymi karpacki czaj, lokalny miód, karpackie wino w plastikowych
butelkach i płyty cd z ukraińskim disko. Dodatkowo możliwość
zrobienia sobie zdjęcia z podstarzałym żywym sokołem. Po
obiedzie i drobnych monopolowych zakupach na drogę, wracamy na
dworzec. W końcu spóźniony 20 minut wjeżdża autobus z tabliczka
Użhorod. Nie zostaliśmy zawiedzeni, przed nami stoi 30 letni wyeksploatowany
do granic możliwości Ikarus, a kierowca wraz z dwoma pomocnikami
otwiera klapę silnika i przez kolejne pół godziny próbuje
zmusić autobus do dalszej jazdy, w takich chwilach człowiek czuje,
że jest na Ukrainie.
Niedziela
Po
niewygodnej nocy w sypiącym się autokarze, po 4 nad ranem
dojeżdżamy do Użhorodu. Na każdym większym ukraińskim dworcu
znajdują się pokoje odpoczynku, w których można zażyć kilku
godzin snu w bardzo przystępnej cenie. Dochodzimy jednak do wniosku
ze 100 hrywien za osobę to jednak trochę za dużo, w oczekiwaniu na
świt spotykamy się z jedyną niemiłą przygodą wyjazdu, dwóch pijanych młodzieńców z wytatuowanymi swastykami zaczyna się
domagać od nas jedzenia, połowa butelki zakarpackiego koniaku z
naszych zapasów łagodzi jednak sytuację i na twarzach napastników
pojawia się szeroki uśmiech i zaczynają ściskać nam ręce
powtarzając „super gut, super gut”. Wraz z brzaskiem ruszamy w
stronę centrum miasta. Niewielkie kamieniczki posiadają swój urok,
a o tym, że w ciągu wieków miasto znajdowało się w granicach
różnych państw przypominają stare szyldy, nierzadko w języku
węgierskim. Pod bramę zamku docieramy jakieś 4 godziny przed
otwarciem muzeum. Na szczęście skacowany strażnik okazuje sporą
elastyczność w kwestii wykonywanych przez siebie obowiązków i za
9 hrywien pozwala się nam pokręcić po dziedzińcu. Naszym
następnym przystankiem w drodze do domu są Koszyce mamy w zasadzie
jeden cel, obejrzeć na własne oczy złoty skarb. Muzeum znajdujemy
dość szybko, niestety z niewiadomych przyczyn jest zamknięte,
przynajmniej jest powód, żeby się tu jeszcze kiedyś wybrać. Na
spacer po urokliwej starówce, również nie zostaje wiele czasu,
perspektywa poniedziałku i rozkłady jazdy zmuszają nas do powrotu
biegiem na dworzec. W drodze do Cieszyna cieszymy jeszcze oczy
widokiem Tatr w Popradzie i drugi raz w ciągu ostatniego miesiąca
przekraczamy most na Olzie, aby z powrotem znaleźć się w Polsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz